W weekend byłem na grzybach. Zarówno w sobotę, jak i w niedzielę wstałem o czwartej rano, szybko się wyszykowałem i ruszyłem do okolicznych lasów, by po opadach, jakie niedawno towarzyszyły nam każdego dnia, nacieszyć się zbieraniem wspaniałych, leśnych okazów. Byłem przekonany, że po dotarciu na miejsce moim oczom ukaże się las pięknych grzybków, tylko czekających na to, bym je zebrał do swojego koszyka.
Wielkie było moje zdziwienie, gdy w lesie okazało się, że niestety, ale grzybów nigdzie nie ma. Chodziłem przez cztery bite godziny i zaglądałem pod każdy krzaczek, by przekonać się, że niestety, ale grzybów nigdzie nie ma. Wątpię, by grzybiarze wszystkie mi wyzbierali w tak krótkim czasie. Grzybów zwyczajnie nie było, chociaż według mojej wiedzy i doświadczenia powinno ich być zatrzęsienie.
Po sobocie myślałem jeszcze, że to może wina lasu, do którego się wybrałem. Może akurat tam za sucho, nie taka gleba, za dużo grzybiarzy itd. Niestety, niedzielna wyprawa przebiegła identycznie, jak sobotnia. Poniedziałek przywitałem w skrajnie złym humorze i w takim nastawieniu poszedłem do pracy. Przez ponad sześć godzin grzybobrania znalazłem zaledwie 9 grzybów. To nawet nie wystarczyło na dobrą jajecznicę.